Dziś jazda na dużą wyspę Phuket. To znane i często odwiedzane miejsce w Tajlandii, wielu turystów poprzestaje nawet tylko na niej. Do wjazdu na wyspę szło mi gładko, pierwsze 47km zrobiłem w 2h i położyłem się na plaży odpocząć. Kolejne 43km zajęły mi już 2,5h, ze względu na lekkie górki, ale to jeszcze nic (łącznie 500m przewyższeń). Dopiero ostatnie 30km to była mordęga. Nie dość, że było aż 600m przewyższeń, to jeszcze skupiły się one w dwóch kilkukilometrowych odcinkach, czyli najpierw duża górk, szczyt, ostry zjazd, w miarę płasko i znowu duża górka ze zjazdem. Strome to było tak, że zamiast podjeżdżać - pchałem rower, a zamiast spokojnie zjeżdżać, trzymałem cały czas zaciągnięty lekko tylny hamulec. Także szczytowanie jakiego w zyciu nie miałem :-)
Gdy raz zaszalałem i rozpędziłem się do 52km/h, wyprzedzając wolnym pasem auta, spotkała mnie niebezpieczna sytuacja. Pod koniec zjazdu, "mój" pas się zwyczajnie kończył. Dla aut to nie problem, hamulec, kierunkowskaz i zmiana pasa. Dla mnie była to walka o życie. Pas się kończy, droga skręca, na drodze piasek wprowadzający koła w poślizg. Tragedia. Zacisnąłem tylny hamulec, rower zaczął tańczyć na piasku, metr z lewej barierka, metr z prawej auta, nie wiadomo, w co lepiej trafić. A rower prawie nie zwalnia. Zacisnąłem więc też delikatnie przedni hamulec, rower zwalnia wreszcie, ale za mało, zbliża się koniec pasa. Rower tańczy na piasku, jadę wręcz w zakręcie poślizgiem, w dodatku bez kasku, bo podchodząc pod górę zdjąłem go z gorąca i idiotycznie nie założyłem ponownie. Jakimś cudem zwolniłem do prędkości pozwalającej mi zrównać się z autami i zakręcić z nimi. Od tej pory już nie zjeżdżam szybciej, niż zdołam zahamować w zasięgu wzroku.
Po tej przygodzie zatrzymałem się w pierwszej napotkanej knajpce przy plaży, zjadłem Spaghetti Bolonese i po kolejnym kwadransie dojechałem do hotelu w miejscowości Patong. Dziś mija połowa naszej podróży, w dodatku są urodziny króla Tajlandii - zatem koniec z rowerem na 3 dni, czas na relaks i odreagowanie.