Pospaliśmy sobie do 9, Andrzej wyskoczył rowerem na najwyższą widoczną górę, Paweł poszedł na plażę, ja jestem już i tak brązowy, więc leniuchowałem i pisałem zaległe wpisy na tym blogu. Tak mi minął dzień, nadszedł zmrok, czas nowych atrakcji...
Wieczór zaczęliśmy od knajpek przy plaży, gdzie zjedliśmy wielkie krewetki (3 na talerzu) i langustę (nazywaną tu chyba błędnie "lobster"-homar). Smakowała mi jak krewetki, zapewne to jedna rodzina (nawet z wyglądu langusta przypomina wielką krewetkę).
Najedzeni udaliśmy się na ulicę klubów i barów. Ależ ich tu jest, chyba ze 200 samych wejść, a w głębi odnogi do kolejnych. Jeden klub miał 4 rzędy po chyba 15 barów, każdy na 10-20 stołków. Czyli łącznie dla ok 1000 gości! Przy każdym z barków krążyły dziewczyny zachęcające do kupna drinka. Jak usiadłeś i kupiłeś, to już się Tobą nie interesowały. Taki przemysł... :-( Ciekawostką były darmowe krewetki, jako przekąska do drinków. Można było sobie je nakładać całymi garściami, miłe to, choć wolałbym te dziewczyny :-)