Po 15 godzinach lotu (z przesiadką w Amsterdamie/Moskwie) wylądowaliśmy w Bangkoku. Paweł z Andrzejem czekając na mnie ogarnęli lotnisko i już zaczęli się nudzić. Przyleciałem godzinę po nich, ale okazało się, że mój bagaż został w Amsterdamie... mają mi go dostarczyć jutro do hotelu. Zatem przygoda się zaczyna :-)
Wyszliśmy dwa kroki za lotnisko i już uderzyła nas fala gorąca - w południe 35st C w cieniu... Z lotniska wzięliśmy busa na rowery, a sami jechaliśmy taksówką. Za taki zestaw na trasie 45km do hotelu w centrum, przy Pomniku Demokracji, zapłaciliśmy 120zł, więc całkiem niedrogo. Wsiadając do taksówki wprowadziłem kierowcę w konsternację pchając się za kierownicę - nie pamiętałem, że tu jest ruch lewostronny :-)
Rozpakowaliśmy się i wyszliśmy zobaczyć okolicę. Tuż obok, wokół ronda rozstawili się straganiarze z jedzeniem. Ze 20 różnych budek ze smakołykami - owoce, pieczone banany, szaszłyczki, naleśniki... Ach, niebo w gębie :-)
Po krótkim rekonesansie, wróciliśmy do hotelu na drzemkę - Jet Lag daje się we znaki. O 19 wychodzimy jeszcze raz. Atmosfera bardzo sympatyczna, każdy się uśmiecha, jest na luzie. Siadamy w restauracji nad rzeką, zamawiamy wino i cieszymy się pierwszym wieczorem w Bangkoku. Nie wiem, czy tak jest codziennie, czy tylko z okazji naszego przyjazdu, ale rzeką płynie ze 30 łodzi, każda pięknie oświetlona setkami lamp. Każda inna, a to pływająca świątynia, a to jakiś teatrzyk. Miło i romantycznie, szkoda, że nie siedzą z nami dziewczyny.
Następnie przenieśliśmy się na Khao San Road - kilka turystycznych ulic. Siadamy na wygodnych kanapach, palimy sziszę, jemy przepyszne krewetki i ok 1 wracamy do hotelu.