Wczoraj ok. 21 wieczorem, wyjechaliśmy autem wypchanym torbami z Las Vegas do Los Angeles. Trasa miała nam zająć 3h, a zajęła godzin 6, bo trafiliśmy na roboty drogowe i korek na 10km. Dodatkowo nasza rezerwacja w hotelu została anulowana i o 3 rano musieliśmy pojechać gdzie indziej. Na szczęście to jedyne niemiłe przygody podczas wyjazdu, więc humoru nam nie popsuły.
Dziś był mój ostatni pełny dzień i noc w USA, więc był to dzień leniucha. Wstaliśmy ok. południa, pakowanie, jeszcze jakieś zakupy i wieczorem krótki wypad na imprezę do klubu. Ciekawe wrażenia w porównaniu z Polską - w klubie dziewczyny tańczą dla zabawy, a nie dla lansu, jest uśmiech, życzliwość, luz. A faceci, do hip-hopu tańczą jakby brali udział w konkursie, widocznie tak się tu prezentuje męskość ;-)
Na parkiecie królował drobny staruszek, co ciekawe, był pozytywnie przyjmowany, nawet jak zaczął robić pompki, nawet jedna dziewczyna dołączyła :-)
Ludzie się tu świetnie traktują, normalnie, jak ludzie, albo przyjazne sobie zwierzęta, nie jak u nas. Spokojnie czekają, jak ktoś chce wyjechać z parkingu, puszczają natychmiast, jak się chce zmienić pas, nie przepychają się w zatłoczonym klubie tylko spokojne excuse me i poczekanie na zrobienie miejsca, nie depczą po butach, jak u nas itd.
Na każdym kroku jest kultura w stosunku do ludzi, nigdy nie zauważyłem cwamiactwa, w samolocie spokojnie czekają aż wysiada ludzie z poprzednich rzędów (w Europie tez tak się dzieje, ale widać ze to wymuszone, a część osób i tak się przepycha, choćby Londyńczyk który stał za moim rzędem).
Ciekawostka, że mimo okresu świątecznego Merry Christmas usłyszałem tylko raz, właśnie dziś, na lotnisku w Santa Ana, skąd odlatywałem do Polski.