Wstaliśmy skoro świt i już przygoda – nasz lot z Bergamo do Rzymu (dalej do Toronto) został skasowany i dziś z tego lotniska nie ma żadnych lotów tej linii. Ale na lotnisku oddalonym o 50km jest lot za 2h. Szybka decyzja i w pół godziny pokonujemy tę drogę taksówką za 120 EUR (tu widać zalety podróżowania w cztery osoby – takie koszty nie są przeszkodą). W pół godziny szukano dla nas miejsca, ale udało się wylecieć nawet 10min wcześniej, niż lot planowany.
W Rzymie 2h czekania, ale dobrze, że przejścia pod nasz Gate nie odkładaliśmy na koniec, bo trwało to chyba z 30minut – długie korytarze i… kolejka jak na Kasprowy Wierch, tylko w poziomie :-)
Wieczór (naszego czasu) śpimy w samolocie i na 15 (czasu lokalnego) dolatujemy do Toronto. Tu krótka kontrola z pytaniami o cel podróży i poparciem naszych starań o zniesienie wiz do USA.
Przejazd do centrum Toronto wywołał w nas niemiłe wrażenia – miasto wydaje się wręcz wymarłe i to nie tylko ze względu na brak ludzi (akurat trwają ferie), lecz też budynki są strasznie ponure, bure i smutne (mimo, że są nowoczesne, ze stali i szkła). Osławiona wieża CN Tower wydaje się wręcz betonową ruderą, planowany wjazd na nią z kolacją w obrotowej restauracji za $50/osoby jednogłośnie sobie darowaliśmy. Czytaliśmy na blogach, że Toronto ma niewiele atrakcji turystycznych, ale nie spodziewaliśmy się, że nie zechcemy spędzić w nim nawet godziny. Zrobiliśmy jeszcze przejażdżkę po centrum (było bardzo mroźno -15st C, wiatr i duża wilgotność) i o zmroku od strony jeziora ukazało się nam inne oblicze miasta – nowoczesne kolorowe, z neonami i strzelistymi wieżowcami. Zatem pod koniec Toronto trochę zapunktowało.