Pierwszy postój w USA zrobiliśmy w Buffalo i chcąc zasmakować „Real American Burger-a” poszukaliśmy jakiegoś Saloon-u. Niestety ani burgerów, ani steków nie udało nam się znaleźć, trafialiśmy na jakieś pączkarnie, kluby bukmacherskie itd. W końcu trafiliśmy na „Real American Buffalo Hot Wings” w barze o wyglądzie, jakiego oczekiwaliśmy. Do tego najbardziej lokalne, lokalne piwo i już było pięknie (choć skrzydełka smakowały jak papier z tabasco…).
Start samolotu spóźnił się o 40 minut ze względu na jego złe wyważenie. Po pomiarze wrzucono kilka ciężkich worków z jednej strony (jakby wyważali koła ciężarkami) i stajemy w kolejce do startu.
Detroit przywitało nas przepięknym tunelem łączącym rękawy do samolotów z halą przylotów. Ściany tunelu świecą na różne kolory i grają melodię w zależności od „nasycenia” idących ludzi. Kwadrans czekania i lecimy do San Francisco, gdzie korytarz lotniska zaskakuje nas domową atmosferą wykładzin, dywanów, kanap i babcinych szaf zamiast witryn sklepowych. Super wprowadzenie. Do hotelu przy lotnisku docieramy na 22.30, zamawiamy Dominos Pizza i idziemy spać.