Po długim spaniu, tracimy godzinę na wybór auta. Mały Nissan, jaki mieliśmy w Toronto miał bardziej pakowny bagażnik, niż znacznie większe Mitsubishi Galant i Ford Fusion, jakie nam zaproponowano w San Francisco. A brak karty kredytowej jest dużym utrudnieniem – nie chcieli zarejestrować Andrzeja jako kierowcy, bo nie miał karty – podżyrowanie naszymi kartami nie zostało zaakceptowane.
Dopiero o godz 11 wyjeżdżamy z lotniska (autem bez przedniej tablicy rejestracyjnej – to tu powszechne) udając się na południe słynną z widoków drogą nr 1.
Po godzinie docieramy do uroczego miasteczka Carmel by the sea z piękną baaardzo szeroką plażą. Miejscowość wybitnie „emerytalna” z energią żółwia widoczną na każdym kroku i cenami za lunch, jak za kolację z szampanem. O sklepach już nie ma co pisać – zdecydowanie nie na naszą kieszeń.
Za Carmel wjeżdżamy wreszcie na przepiękną Big Sur, czyli drogę wijącą się tuż nad oceanem. Robimy przystanki chyba co milę zachwycając się niesamowitymi widokami – skarpy, przepaście, piany wody rozbijającej się o skały, małe urokliwe plaże, wzgórza, domki na skraju lądu… Po prostu bajka.
Niestety końcową część drogi pokonujemy już po zmroku, przez późne zaczęcie dnia. Mamy jednak (zwłaszcza Andrzej kierujący autem) dużą frajdę z pokonywania ostrych zakrętów tuż nad przepaścią :-)
Ok. północy dojeżdżamy do motelu – to nasz pierwszy typowo amerykański motel jak z filmów o morderstwach w małych miasteczkach :-)