Nikt nas nie zamordował, noc przebiegła spokojnie i rankiem udaliśmy się do parku Sequoia NP. Rosną w nim największe sekwoje na świecie, w pniu jednego z nich zmieściłoby się 8 osób, środek jest wielki jak winda towarowa. Niestety na zimę droga do najlepszych miejsc w parku była zamknięta, więc musieliśmy zawrócić i po godzinie obecności w parku udaliśmy się do Los Angeles.
Tu warto pochwalić amerykańskie drogi. Są perfekcyjne. Wszystkie (może poza szutrowymi) są takiej jakości, jak nowa obwodnica Warszawy, nasze dwie-trzy autostrady są gorsze niż typowa amerykańska droga między miastami. Nawet na punkt widokowy na szczycie góry prowadzi taka droga, a jest używana wyłącznie przez turystów.
Po drodze do Los Angeles mijaliśmy hektary sadów cytrusowych, pistacji i migdałów. W pewnym momencie spotkaliśmy przydrożny kramik z owocami, natychmiast zatrzymaliśmy się i kupiliśmy od starszego pana 10kg pomarańczy i przesłodkich grapefruitów za $10. Raczymy się nimi przez kolejny tydzień.
Tuż przed Los Angeles wpadamy na pierwszy, testowy posiłek do McDonald. Wystrój restauracji i smak jedzenia są takie same, jak u nas.