Okolice Los Angeles (do samego miasta nie wjeżdżamy – każdy odradza, podobno nic ciekawego tam nie ma) zaczynamy od plaży w Santa Monica o zachodzie Słońca. Jest bardzo miło, wręcz romantycznie, plaża szeroka na 200m, ludzie biegają i jeżdżą na rolkach/rowerach. Widzimy też pierwsze aresztowanie chyba jakiegoś ćpuna przez policję. Rozmowa z nim i aresztowanie odbyły się bardzo spokojnie (choć z 50m nie słyszeliśmy rozmowy).
Następnie udajemy się do Beverly Hills. Właściwie tylko na jego główne ulice - Rodeo Drive i przyboczne. Ulice po zmroku wyglądają pięknie, ociekają wręcz złotem z witryn sklepowych i kosztownymi produktami na wystawach. Pół godziny spaceru właściwie nam wystarczyło, pod rezydencje gwiazd i bogatych ludzi nie było sensu jechać, bo są zasłonięte 3m żywopłotami i ogrodzeniami. Nic byśmy nie zobaczyli.
10 minut dalej jest Hollywood. Wizyty w studiach filmowych nie interesują nas, choć wiele osób je poleca. Właściwie chcemy tylko „zaliczyć” napis i aleję gwiazd. Jednak podczas dojeżdżania do centrum Hollywood jedna z nawigacji gubiła drogę, a druga została ustawiona nie na centrum, a na sam napis „Hollywood” co wywołało nerwową dyskusję wśród nas. Zapewne oliwy do ognia dolała świadomość, że mamy prze sobą jeszcze 550km po zmroku by dojechać do DeathValley. Trudno, zacisnąłem zęby i przejechałem to sam dojeżdżając do celu o godz 1 w nocy. W tym miejscu planu powinienem zaplanować nocleg bliżej, czyli rozbicie tego i następnego dnia na trzy.