Po dwóch męczących dniach obudziliśmy się ok. godz 10. Zatem przepadły szanse na zjechanie na mułach na dno kanionu i dojście do zjawiskowych wodospadów Havasu. Może to i dobrze, bo w cieniu było 5stC, kilka godzin jazdy na twardych grzbietach mułów w takiej temperaturze mogłoby nam odebrać radość z widoków tych wodospadów.
Wdrożyliśmy zatem plan B. Trzy osoby zostały oglądać kanion w punktów widokowych umieszczonych na krawędzi, a ja wybrałem się na lotnisko by obejrzeć kanion z pokładu helikoptera. Po dokładnym zważeniu mnie, przydzielono mi miejsce z przodu, obok pilota. Czwórka grubasów z Rosji usiadła z tyłu. Miałem najlepsze miejsce na widoki zarówno kanionu, jak i przyrządów nawigacyjnych. Łagodnie wystartowaliśmy i po kilku minutach przelotu tuż nad czubkami drzew wlecieliśmy nad kanion.
Nagle bez zapowiedzi minęliśmy krawędź kanionu. Normalnie 10 m pod nami zmieniło się w pół kilometra. Uczucie spadania bezcenne :-) Ogrom przestrzeni i wysokości przeraża. Kanion ma chyba z 500km długości i 100 szerokości. Płynąca w dole rzeka Kolorado mająca 50-100m szerokości wygląda z góry jak wijąca się nitka.
Po locie miałem zadzwonić do reszty naszej grupy, ale brak zasięgu to uniemożliwił. Dobrze, że mam w telefonie wifi i skype, wystarczyło tylko znaleźć punkt dostępu. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić… Choć w USA w każdej restauracji/barze jest dostęp, to na terenie Indian Nawajo, gdzie leży kanion nie ma tak dobrze. Chyba z godzinę szukałem takiego miejsca, a jak już udało się nam skontaktować to przez kolejną godzinę gubiłem się w uliczkach i dróżkach wokół wioski (właściwie małego miasteczka). Wreszcie udało nam się spotkać i ruszyliśmy dalej.
Wyjeżdżając z wioski, natrafiliśmy na stado łosi blokujących wyjazd i okoliczne drogi. Bardzo miłe wrażenia, gdy łoś zagląda do auta :-)
Po drodze wypatrzyliśmy wreszcie „prawdziwy amerykański saloon”, gdzie zamówiliśmy oczywiście wielkie burgery i sałatkę.
Kwadrans przed zachodem Słońca dotarliśmy do Horseshoe Bend (zakręt rzeki w kształcie podkowy na dnie kaniomnu) przy mieście Page. Sądziliśmy, że mamy dużo czasu, okazało się, że od parkingu dzieli nas chyba ponad kilometr. Ruszyliśmy zatem biegiem, by zdążyć, co jak się później okazało stało się już naszym zwyczajem w kolejnych dniach). Sam widok powinien powalić nas na kolana, jednak byłoby tak o wschodzie Słońca, o zachodzie wyglądało to po prostu ładnie.
Korzystając z ostatniej godziny przed nocą, zawadziliśmy jeszcze o pobliską tamę Glen Canyon – ta wreszcie zrobiła na nas wrażenie (znacznie większe, niż tama Hoovera). To tama, po której zbiegał James Bond – amerykańskie filmy akcji przydają się w turystyce :-)