10 minut od hotelu mamy kolejny park - Arches (łuki). To skały w kształcie mostów. Dziwimy się, jak to było możliwe, że takie powstały. Robimy sobie kilka spacerów do kolejnych łuków, przy każdym obowiązkowa sesja zdjęciowa. Park jest piękny, znowu piękniejszy, niż poprzednie, czyli przejmuje miano najpiękniejszego parku jaki widzieliśmy.
Akurat też okazuje się, że właśnie przekroczyliśmy 100.000 kroków naszych spacerów (Agata nosi stale licznik), czyli mamy za sobą ok. 50km piechotą. Jak na dwa tygodnie zwiedzania to całkiem wynik.
Wyjeżdżamy z parku drogą gruntową wijącą się z góry przez 20 mil. W pewnym momencie nasze auto zakopuje się w piachu. Wysiadamy i pchamy je przez 30m, wreszcie udaje się wjechać na twardszą część drogi. Są emocje, jest fajnie.
Po drodze do kolejnego parku zajeżdżamy na stację benzynową wykutą w skale. Wszystkie pomieszczenia mają oryginalne ściany i sufity. Świetny pomysł, choć zapewne bardzo kosztowny.
Przed zachodem Słońca dojeżdżamy do parku Capitol Reef. Z opisów podczas robienia planu wynikało, że nie ma w nim za dużo ciekawego. My jednak wybraliśmy się na przejażdżkę wąską rozpadliną między skałami, piaszczysto/glinianą dróżką. Jest co raz ciemniej, a skały co raz bliżej auta, co chwilę omijamy leżące kamienie, jakie spadły z góry. Mamy niezłego pietra, bo jest za wąsko na zawrócenie, a już się robi noc. W końcu natrafiamy na wyschniętą rzeczkę (która latem zapewne wymagałaby auta terenowego), w której zawracamy i o ciemnej nocy dojeżdżamy do pobliskiego hotelu. Kolejny emocjonujący dzień za nami.