Miami Beach - wreszcie zasłużony odpoczynek w atmosferze nadmorskiego kurortu :-)
Miasto Miami otaczają 23 wyspy, z czego 22 są sztuczne, a tylko Miami Beach, na której mieliśmy hotel, jest naturalna. Poza wyspami dużo sztuczności jest też w biustach dziewczyn, ale to tak jak i sztuczne wyspy nikomu nie przeszkadza :-) Najbardziej eksluzywną wyspą jest Fisher Island, gdzie można dostać się tylko samolotem lub łodzią. Mieszkania kosztują tam od 3 do 8 mln dolarów, domy to już indywidualne negocjacje - największy i najdroższy (za $50 mln) zbudował 3 lata temu współwłaściciel producenta Viagry - coż, przynajmniej pomógł milionom ludzi, nie tak, jak Al Capone - po sąsiedzku jego była posiadłość.
Pierwsze (poza Słońcem), co nam się spodobało to auta. Tak, jak w poprzednich miejscach USA, jakie widzieliśmy, były prawie wyłącznie wielkie amerykańskie wozy, tak w Miami są albo normalne auta europejskiej wielkości, albo superbolidy. Tylu Ferrari, Masseratti, Bentley-i, Lamborgini, Porsche nie widziałem ani w Cannes, ani w Barcelonie, ani w Kijowie (zapewne więcej jest w Moskwie). W takim nasyceniu rzeczywiście przestają robić wrażenie i już zrozumiałem, dlaczego bogaci kupują sobie co raz wymyślniejsze auta. Przed jednym z hoteli zobaczyliśmy Lamborghini Reventón - najmocniejszy i najdroższy wóz Lamborghini, jego cena wynosi milion euro, ale nie można go już kupić z fabryki, gdyż powstało tylko 20 egzemplarzy, z czego pierwszy poszedł od razu do fabrycznego muzeum, a chyba 4 już rozbito, więc widzieliśmy jeden z 15 dostępnych do jazdy.
Miami Beach to oczywiście imprezy i imprezy. Wstęp od $5 we wtorki do $150 w czwartki, a zapewne jeszcze więcej w soboty, czego niestety (choć dobrze dla kieszeni) już nie doświadczyliśmy. W jednym z klubów "spotkaliśmy" Paris Hilton, kto wie, może to jej Lambo widzieliśmy. Imprezy fajne, ale niespecjalnie inne, niż w Warszawie, choć ludzie wydali się bardziej na luzie.
Ogólnie w Miami 65% mieszkanców to Kubańczycy (uciekinierzy, imigranci lub ich potomkowie i rodzina). Wielu z nich nie mówi wogóle po angielsku (spotkaliśmy kobietę pracującą w kasie sklepu, która mimo 12 lat mieszkania w Miami nie znała nawet podstawowych zwrotów po angielsku). Wcale im to nie przeszkadza, skoro 80% mieszkańców Miami zna Hiszpański.
Ogólnie to 3 dni w Miami przebalowaliśmy i przeleżeliśmy na plaży, a ostatniego dnia wybraliśmy się oglądać aligatory w parku Everglades (można nawet potrzymać małego na rękach), pływać z delfinami, i po kanałach między wyspami z luksusowymi rezydencjami. Byliśmy też przez chwilę na zakupach w outletach, co ciekawe ceny były niższe nawet o 50% od tych z Las Vegas (choć wybór był dużo mniejszy).
Miami żegnamy wypoczęci i opaleni. Lecimy na dwa dni do Nowego Jorku i to będzie koniec naszej podróży.