Następnego dnia wjeżdzamy na taras widokowy na Empire State Building (polecamy) i idziemy na musical Chicago na Broadway-u. Kobietom się podoba, faceci chyba się trochę nudzą (ja prawie zasnąłem), ale musical musi być :-)
Po spektaklu udajemy się na wybrzeże, gdzie zacumował całkiem spory... lotniskowiec. Na pokładzie stoją normalne myśliwce, samolot pionowego startu, oraz wielki BlackBird. Podekscytowani chcemy wejść i zwiecić to muzeum a tu niemiła niespodzianka - zamknięte po godzinie 16. Strasznie irytujące - sobota, godzina 16.30 a taka atrakcja już zamknięta. Chyba nie szanuje się tu turystów. Idąc wzdłóż wybrzeża trafiamy jednak na przylot sporego helikoptera z rodzinką zamożnych ludzi, patrzymy, jak się wypakowują a pilot startuje 20m od nas (ochroniarz pozwala nam stać w otwartej bramie lądowiska). Niby nic, ale trochę wrażeń mamy. Spacer kończymy ciekawostką - dawną trasę kolejki nadziemnej przerobiono na deptak (High Line), na torach posadzono różne rośliny, wygląda to, jakby zrobili prosty ogródek botaniczny rewitalizując slums. W sumie fajne.
Później mamy wielkie żarcie w przypadkowo znalezionej restauracji i idziemy na nocne zwiedzanie miasta busem turystycznym. I tu wielki zawód - mimo, że w kartach informacyjnych jest informacja, że ostatni odjeżdża o 19.30 (co to za nocny, który się kończy o zachodzie?!) to na przystanku okazuje się, że go nie ma, a ostatni to jednak 18.30! Czujemy się zwyczajnie oszukani, specjalnie dla tego kupiliśmy karty turystyczne za $80-140! Wieczór spędzamy znowu spacerując i robiąc jakieś zakupy niepotrzebnych pamiątek. Do hotelu wracamy już odważnie metrem i busem. Nikt nas nie zaczepia, aż dziwne...