Wstaliśmy o świcie. Zjedliśmy śniadanie i poszliśmy zobaczyć najbardziej popularny w Tajlandii wodny market. Klienci wsiadaj do małych łódek i pływają kanałami, wzdłuż których ustawione są stoiska i stragany ze wszystkim co do życia potrzebne i niepotrzebne.
O 9 chłopaki ruszyli w drogę 140km do Hua Hin. Mnie jeszcze bolały mięśnie, zresztą tylu km chyba bym do zmroku nie pokonał, zdecydowałem więc pojechać pociągiem. Najpierw jednak poszedłem na upragniony masaż, kręgosłup trzeszczał, mięśnie jęczały, ale wstałem odprężony i w pełni sił. Przejechałem 30km do stacji, gdzie czekając na pociąg zjadłem kilka myszy na patyku (no, może to nie były myszy, tylko mięso kurczaka, ale wielkość podobna :-)
Pociąg zwyczajowo spóźnił się pół godziny. W środku było luźno, czysto i bardzo miło, wszyscy ie uśmiechali, co stację wchodził ktoś z przekąskami. Ciekawostką były drzwi do wagonów - całkiem otwarte mimo prędkości 100km/h. Nikt się tym nie przejmował przechodząc tuz obok miedzy wagonami. Na koniec jazdy, konduktor szukał mnie przechodząc przez pół pociągu, bym przypadkiem nie zapomniał wysiąść. Bardzo dbają tu o obcych, jacy nie rozeznają się w okolicy.
Na wieczór dotarłem do hotelu w Hua Hin, chłopaki na rowerach dojechali 3h wcześniej... Poszliśmy na kolację (chcąc niechcąc zjedliśmy pyszne hamburgery, lokalnych dań, jakie by nas zainteresowały tu nie znaleźliśmy) i połazić po okolicy. Jutro tu zostajemy na odpoczynek.