Początek był szybki - 50km w 2h. I zaczęło się pasmo gór...
Gór dla mnie oczywiście, bo pagórki miały max 300m, ale strome podjazdy męczą mnie bardziej, niż kilometry po płaskim. Na jednym takim podjeździe, gdy zatrzymałem się uzupełnić wodę, zgubiłem kask - spadł z bagażnika. Gdy na szczycie chciałem już go założyć - nie było czego... Zostawiam rower i idę z powrotem wkurzony. Po chwili trąbi jakiś pan na skuterku, z moim kaskiem w koszyczku, oddał mi go i jeszcze podrzucił na górę :-)
Po górkach zostało 20km autostradą. Akurat z drugiej strony był cień pod drzewami, więc jechałem poboczem pod prąd. Co ciekawe, nikt na mnie nie zatrąbił, co w normalnym kierunku było nagminne. Poza tym wreszcie mogłem widzieć, jak się do mnie uśmiechają dziewczyny jadące z przeciwka na skuterach :-) Jak widać, jazda rowerem autosradą pod prąd jest w Tajlandii zdecydowanie wskazana :-)
Kilka km przed hotelem spotkała mnie jeszcze burza z kroplami deszczu wilkości palca. Ciekawe zjawisko...