Kryzys wisiał w powietrzu.
Rano spięcie w naszym teamie. Zaczęły puszczać nerwy, ból i frustracja przejęły stery, słońce zwiało ze strachu i nie było przyjemnie. Nawet zamówiony przeze mnie Pad Thai nie miał makaronu tylko kiełki z krewetkami, a kawa była standardowo za słodka, nadawała się tylko do wyrzucenia. Pomimo tego zebraliśmy się do kupy i wyjechaliśmy w południe, a dokładnie 7 minut po.
Jechaliśmy w lekkiej mżawce po ścieżce rowerowej. Plan ambitny: dotrzeć do Prachup Khiri Khan, miejscowości położonej 110km na południe od Hua Hin. No bo w sumie czemu nie? Tak świetnie nam do tej pory szło, pogoda dobra, nastroje bojowe i pełna motywacja.
Los postanowił dać nam lekcje pokory. Uśmiechając sie do naszych planów tupnął nogą i powiedział: „No to patrzcie…”
Po 25 km jazdy dojechaliśmy ma plażę obleganą przez kitesurferow. Plaża szara, brudna, wiatr wieje, deszcz pada, droga się kończy. Siadamy na kawę w Happy House on The beach w Pak Nam Pran. Czekając cierpliwie na kawę Mariusz zaczyna googlować fora w poszukiwaniu wiedzy medycznej. Jest zmartwiony swoim ścięgnem Achillesa, które wykazuje znamiona zapalenia.
Jedziemy do apteki po opaskę uciskową, żeby unieruchomić kostkę. Przed apteką, która wyglada jak wyrwana z filmu „Domek na prerii” Andrzej dokonuje zabandażowana nogi Mariusza.
Postanawiamy skonsultować to z lekarzem i udajemy sie do najbliższego szpitala. Jedziemy kolejne kilka kilometrów przez pola ananasów.
Dojeżdżamy do szpitala w Pran Buri. To taki szpital na peryferiach cywilizacji, ale działa skutecznie. W innym tempie niż w Polsce, 3 razy szybszym…
Mariusz się rejestruje, czekamy, mierzą mu ciśnienie, sprawdzają wagę, czekamy dalej.
Dyżurna pielęgniarka informuje nas, ze jest jeden dyżurny lekarz, który przyjmuje i że musimy czekać. Więc czekamy. Po półgodzinie zabierają Mariusza na zdjęcie Rentgenra, Mariusz wolałby USG, ale Tajowie nie dają się namówić. Zostaje rentgen i informacja, że lekarz wyszedł wróci za godzinę.
Zamiast czekać kolejną godzinę w szpitalu idziemy szukać jedzenia. Mamy szczęście, na przeciwko szpitala jest lokalna knajpka. Wchodzimy, właściciel leniwie wstaje z wygodnej pozycji leżącej, w której oglądał sobie spokojnie telewizję. Pytamy czy kuchnia otwarta, kuchni nie widać tylko telewizor. Siadamy przy stolikach i zamawiamy zupę.
Posileni cudowną Tom Kha Gai wracamy do szpitala. Mariusz idzie z rentgenem na konsultacje do lekarza, z której dowiaduje się że konieczne jest unieruchomienie nogi na trzy dni. Pielęgniarki w pełnej gotowości zabierają się za zakładanie gipsu.
Pytają, czy ma być na wysokość kolana czy wyżej. Mariusz ucieka ze stołu.
W wyniku negocjacji z pielęgniarkami które próbowały w międzyczasie uwieść Mariusza, nawet nie dla siebie, tylko dla swojej siostry, z którą Mariusz rozmawiał już telefonicznie, udało się wyjść z unieruchomioną nogą w bandażu elastycznym oraz zdejmowanym gipsem wielorazowego użytku do zakładania w nocy, by ścięgno się łatwiej regenerowało.
Gdy Mariusz negocjował sposób unieruchomienia nogi, Kasia wykupiła leki, w tej kwestii też jest tu lepiej, niż w Polsce – na opakowaniu jest wyraźnie opisane ile i kiedy łykać:
Zapadł już zmrok, a my nie planowaliśmy postoju w tej mieścinie. Trzeba znaleźć nocleg. Mieścina słabo oświetlona, a my krążymy rowerami nie mogąc znaleźć wybranego hotelu. Już prawie północ, a my wrażeń na jeden dzień mamy po dziurki w nosie. Bierzemy pierwszy napotkany resort i instalujemy się w domkach.