Dziś był piękny dzień, zaczęliśmy od spaceru po University of California w okolicy Santa Barbara. To jest dopiero miasteczko studenckie... kilkadziesiąt budynków różnych wydziałów, campusów, teatr, jeziorko, knajpki itd. Chciałbym, żeby moje lata studenckie tak wyglądały...
Następnie skierowaliśmy się drogą nr 1 w kierunku San Francisco. To najpiękniejsza droga w USA, wije się po wzgórzach i klifach tuż nad oceanem atlantyckim. Przejechałem ją kilka lat temu w drugą stronę, nie będę więc się powtarzał - zapraszam do wpisu z tamtego czasu -
Przejazd przez big surO zmroku odbiliśmy znad oceanu i udaliśmy się mocno pod górę do San Jose. To była niesamowita trasa, droga biegła ostrymi zakrętami, mocno pod górę, tak wysoko, że wjechaliśmy w warstwę chmur, które skraplały się na drodze, czyniąc ją mokrą. Czyli nie ma deszczu z góry, a jest spod kół! Bardzo zwodnicza sytuacja, ślisko, choć nic nie pada!
Zjazd z drugiej strony góry był jeszcze trudniejszy, dziwię się, że Amerykanie robili to na hamulcu, a nie przez redukcję biegów, oni chyba co miesiąc muszą zmieniać klocki hamulcowe, nie mówiż już o ryzyku utraty hamowania przy przegrzanych hamulcach...
Wreszcie ostatnie 50km wjazdu do San Francisco, jakie spędziliśmy stojąc 2h w korku. Strasznie tu z tym mają. Autostrada 5-6 pasów, a najszybszy jest skrajny prawy…I odległości na tablicach świetlnych podawane są nie w milach, a minutach, co jest świetnym pomysłem.