Nocleg mieliśmy w hotelu położonym na zboczu wąwozu, skąd po smacznym śniadaniu (prawdziwe jajka sadzone, nie jakieś papki z pudełka, czy lukrowane pączki) planowaliśmy zwiedzić Monument Valley i Antelope Canyon. Niestety Monument Valley była cała we mgle, więc nic z tego nie wyszło, a chmury zasłaniające Słońce odebrałyby 80% wrażeń z Antelope Canyon, króry zresztą o godzinie 14 i tak już jest teraz zamykany, bo… druga firma z przewodnikami pracowała do 14 właśnie i wymogła na tej, gdzie my przyszliśmy, by też skrócili pracę. Taki kapitalizm u tych Indian :-) Dobre, że ja już to widziałem (przeżycia niesamowite) i opisałem na
Antelope Canyon, Monument ValleyNie pozostało nam nic innego, jak wcześniej udać się drogą do Grand Canyon, z której teoretycznie moglibyśmy go oglądać, gdyby nie mgła i padajacy śnieg. Warunki były fatalne, stąd skromne 230km było długą męczącą i ostrożną jazdą.
Pod koniec trasy spotkała nas ciekawa sytuacja. Jadąc bardzo wolno, zobaczyliśmy tuż przed nami stojącego tuż przy drodze… chyba żubra, czy tura. Słabe warunki nie pozwoliły się zatrzymać przed nim, ale podekscytowani zawróciliśmy i wolno podjechaliśmy do niego. Żubr jednak okazał się… krową, co nas niezmiernie ubawiło, a jego (ją) zaciekawiło, bo stała sobie spokojnie i kręciła głową patrząc jak przy niej po raz drugi zawracamy :-)
Późnym wieczorem dotarliśmy do hotelu przy Grand Canyon Village, gdzie z radością oddaliśmy się kąpieli w basenie, jacuzzi itd., akurat w sam raz po ostatnich, męczących dniach.
Kolejnego dnia zrobiliśmy długi spacer wzdłuż krawędzi największego kanionu - Grand Canyon, plus przejazd na kilka punktów widokowych. Opisałem to kiedyś na
Grand CanyonPrzed czekającą nas trasą powrotną 450km do Las Vegas wpadliśmy jeszcze do meksykańskiej restauracji Sophie’s Mexican Kitchen, gdzie zjadłem najlepszą Chimichangę w życiu :-)